środa, 16 kwietnia 2008

Całe święta spędzone w pociągu…

Matko Boska, jak to człowiek szybko przyzwyczaja się do luksusu. Kiedyś, jak się jechało na przykład do Łeby na wczasy nad morzem czy chociażby za czasów studiów do rodziców, żeby wyprać ciuchy, nie było dziwne kiwanie się godzinami w osobowym pociągu. A teraz… Jak się przez pół roku pojeździ sobie samochodzikiem do pracy, na zakupy czy też do rodziny to się szybko można przyzwyczaić do wygody. Nie ma ludzi kaszlących na ciebie, nie trzeba znosić fochów obcych, człowiek słucha sobie muzyczki jakiej chce i przede wszystkim ma swobodę. Swobodę jazdy, prędkości, drogi i towarzystwa.
No, ale wracajmy do tematu. Samochód się zepsuł zaraz przed świętami
wielkanocnymi. Koszmar! Nie dość, że trzeba było jechać pociągiem (PKS nie kursował) to jeszcze o nieludzkiej porze. No, ale co tam, spakowaliśmy śniadanie w worki papierowe, dodaliśmy po jabłuszku i w drogę. Na dworzec złapaliśmy taksówkę, która nas szybciutko dowiozła na miejsce. Oczy mi się same zamykały, w końcu wyjeżdżaliśmy z Torunia około 6 rano. W Inowrocławiu zjawiliśmy się niedługo później. Po przyjeździe okazało się, że trzeba było zapakować śniadanie w worki klejone, bo nam połowa kanapek wylądowała w torbie. Ech, te pomidory  Na miejscu u rodziców zjedliśmy świąteczne śniadanko, pogadaliśmy z rodzinka i dalej w drogę, tym razem do Piły. Aby nie tracić czasu, obydwoje, oczywiście, wzięliśmy ze sobą mnóstwo mądrych książek do poczytania. No, może ja zabrałam tylko jakieś tam łatwe czytadło, ale narzeczony ambitnie targał i potem, tak samo ambitnie, czytał jakąś księgę o Internecie.
W Pile posiedzieliśmy kolejny dzień, znaczy się, pobyliśmy z rodzicami, przenocowaliśmy, i kolejna podróż pociągiem na nas czekała. Niestety, nie miała to być wyprawa do Łeby. Kwatery nad morzem nam się marzyły, powiem, że nawet bardzo. Zmęczeni uśmiechaniem się do wszystkich, rozmowami na temat nadchodzących zaślubin i planów na przyszłość marzyliśmy o odpoczynku nad morzem, szumie fal i nicnierobieniu. W ciągu tygodnia zajmowała nas praca, niestety w naszych trudnych czasach, musiała być na dwa etaty, a bieganie i załatwianie spraw ze ślubem wcale nie było łatwiejsze. No nic, chyba takie życie biednego żuczka ma być, nikt nie mówił, że będzie łatwo. I chyba najważniejsze, że w tym okresie świątecznym byliśmy razem, kochając i wspierając się nawzajem w pokonywaniu wszystkich przeszkód, które życie stawia na naszej drodze.

wtorek, 18 marca 2008

Lorki idą do dentysty

No więc nadszedł ten czas… Myśleliśmy, że posiadając wspaniałe geny po rodzicach nigdy nas nie będą czekać jakieś implanty lub wybielanie zębów. Zresztą jedno z nas zawsze się bało dentysty… Ja chodziłam do wielu… Byłam panicznie przerażona… na sam dźwięk borowania robiło mi się słabo... Aż tu pewnego dnia okazało się, że jesteśmy zaproszeni do naszych bardzo dobrych znajomych do Bydgoszczy. Nie znałam miasta dobrze, ale za to znajomych wręcz przeciwnie. Przez długie lata pobytu w kujawsko-pomorskim często spotykaliśmy się razem w jakiś kawiarniach lub w kinie. No, ale nie o tym miała być mowa…No więc, pojechaliśmy. Jak tylko przekroczyliśmy granice miasta poczułam straszny ból. „O matko” pomyślałam. „Tylko nie to!” Na co drugi Lorek rzeczowo zareagował: „To miasto to Bydgoszcz, stomatolog musi być”. No i się troszkę uspokoiłam. „Jak on tak twierdzi, to tak jest”. Szczerze mówiąc, kiedyś nawet rozważałam jakieś wybielanie zębów, ale zawsze się bałam, że coś może boleć. Nie daj boże implanty… przecież to oznaczałoby wyrwanie zębów i wstawienie nowych… ale co tam… postanowiłam wtedy być twarda, nic mnie nie miało złamać. No i się skończyło na przyjemnym znieczuleniu, borowaniu i niezakłóconej niczym wizycie u znajomych. A więc morał taki… jak będzie na twojej drodze Bydgoszcz, dentysta nie powinien być postrachem :)

niedziela, 16 marca 2008

Blog rusza...

Witam wszystkich na blogu poświęconym Lorkom... tu będziemy publikować nasze przemyślenia dotyczące świata otaczającego Lorki... chcesz wiedzieć więcej odwiedź www.lorki.pl Zapraszamy!